-
22 kwi 0
22-04-2018
Anna Pawlak: Miał pan pięć lat, gdy zakończyła się wojna, a świat mieszkańców pana rodzinnej Leśnicy wywrócił się do góry nogami. W wyniku przesunięcia granic znaleźliście się w Polsce. Jak rodzice wspominali tamten okres?
Helmut Paisdzior*: Żyli wyczekiwaniem. Myśleli, że to przejściowa sytuacja. W domu mieliśmy radio, które uchowało się jeszcze z czasów przedwojennych, słuchaliśmy radiostacji z Wiednia albo RIAS Berlin. Na pewno nie czuli się swobodnie, w tamtych czasach nawet Kościół ogłaszał, że państwo polskie ma jedną narodowość i nie ma w nim Niemców, szczególnie tutaj, na Śląsku Opolskim. Inaczej było np. w rejonie Wałbrzycha, gdzie została garstka ludzi pochodzenia niemieckiego, tam im od początku pozwolono w jakiś sposób funkcjonować.
To były też czasy, że o pochodzeniu bardzo mało się mówiło [Tuż po wojnie władze PRL zakładały, że ludność śląska jest niemiecka. Do końca lat 40. XX wieku z samego Górnego Śląska wysiedlono 300 tys. osób – przyp. red.], bo nigdy nie było wiadomo do końca, z kim się rozmawia i czy ta osoba czasem nie doniesie. Rodzice bali się nawet, czy ktoś nawet z bliskich znajomych nie jest po tamtej stronie. Ani mój ojciec, ani nikt z rodziny nie był w partii, staliśmy wobec „czerwonych” w głębokiej opozycji. Ja też nie byłem w partii, mimo że zajmowałem dość wysokie stanowiska w pracy. Zamiast tego wykazywałem się solidną pracą, odpowiedzialnością, rzetelnością i kwalifikacjami.
Jak traktowano pana w pracy?
– Zawsze byłem pierwszy w robocie, ostatni wychodziłem, to ja musiałem dać przykład innym, nie mogłem przeklnąć. Wielu moich kolegów w pracy mogło sobie wypić, spóźnić się, robili różne numery, u mnie tego nie było. Wyniosłem to z domu, mój ojciec zajmował się robotami mostowymi, drogowymi, kolejowymi.
Pamiętam, jak pracowałem w Opolwapie [zakłady wapiennicze – przyp. red.], jeden z pracowników poskarżył się w komitecie, iż ja prowadzę pruską dyscyplinę, że mam szwabski charakter. W tamtych czasach to było bardzo poważne oskarżenie. Kazano mi się stawić w komitecie, gdzie był także mój dyrektor. Usłyszałem tam, że jest na mnie donos, niejaki inżynier Wagner skarży się, że wprowadzam zły system pracy. Odpowiedziałem im, że w takim razie albo jutro pana Wagnera nie ma w pracy, albo mnie i wyszedłem. Stwierdziłem, że jak nie tutaj, to znajdę pracę gdzie indziej. Na drugi dzień znów kazano mi się stawić w komitecie, gdzie usłyszałem, że ten pan już nie będzie ze mną pracował. Radziłem sobie, nigdy nie wypierałem się tego, kim jestem, zresztą moje imię od razu mnie przecież zdradzało.
Ale wielokrotnie sugerowano mi też, żebym wstąpił do partii, tym samym dałbym przykład innym. Pracowałem w cementowni, zakładach wapienniczych, cały czas obracałem się w inwestycjach, oferowano mi kilka razy stanowiska dyrektorskie w różnych instytucjach, pod warunkiem że wstąpię do partii. Zawsze odpowiadałem, że chodzę regularnie do kościoła, mnie partia nie interesuje.
Wróćmy na chwilę do czasów dzieciństwa. Jak wyglądały wasze kontakty z ludnością napływową?
– My, dzieci, szybko złapaliśmy kontakt. Rodzice też nie mieli większych problemów, ale wtedy też zaczęto nazywać nas Szwabami, a my na nich mówiliśmy Hadziaje, choć samo słowo haziajstwo oznaczało gospodarstwo rolne. Z czasem to słowo nabrało obraźliwego charakteru, u nas w rodzinie rzadko to słowo padało. Rodzice nigdy nie mówili, że tamci są inni albo gorsi. W tych relacjach ważna była jedna wiara, msza w kościele to była rzecz święta zarówno dla nas, jak i dla nich. Myślę, że to nas do siebie zbliżyło. Szybko łapałem język polski, rodzice gorzej.
Ale pamiętam wycieczkę ze szkoły podstawowej do Krakowa. Pamiętam jak dzisiaj, jak wchodzimy do kościoła Mariackiego, a w środku wisiały polskie flagi. Wtedy z kolegą przeżyliśmy szok. Jak to flaga w kościele? U nas, na Śląsku, takiej demonstracji nie było.
Jak to z tą blokadą językową było. Dogadywaliście się z Polakami?
– Dogadywaliśmy się, ale w środowisku miejskim baliśmy się rozmawiać między sobą po niemiecku. Natomiast my, młodzież, wykorzystywaliśmy to w sposób perfidny.
Chodziłem do ogólniaka do Strzelec Opolskich, języka francuskiego uczył nas bardzo rygorystyczny profesor. Dzisiaj bardzo by pasował do PiS-u. Profesor ten jeździł z nami pociągiem, wtedy przy nim rozmawialiśmy między sobą po niemiecku albo wtrącaliśmy niemieckie słowa, widzieliśmy, że jemu to bardzo nie pasuje. Kiedyś nie wytrzymał, przyszedł do klasy i zaczął nas ćwiczyć, przez całą godzinę robił nam sprawdzian ze słówek. Okazało się, że znał niemiecki. Poza tym w szkole mało rozmawialiśmy po niemiecku, szczególnie my ze wsi, przyjeżdżając do Strzelec, wielkiego miasta musieliśmy tak się zachowywać, żeby inni koledzy darzyli nas szacunkiem, zresztą jak każda młodzież.
Miałem dwóch braci. Przychodzę kiedyś do domu, siedzi obcy pan, mama płacze, ja widzę, że porcelana, na której był napis: Saltz, Zucker, jest zaklejona, a mama mówi: „Helmut, ab heute heisst du Franciszek”. Przyszedł mój brat Reinhold, a mama mówi: „Ab heute heisst du Józef”; wszedł Ginter, który usłyszał, że od dzisiaj jest Antonim.
Pamiętam, jak niektóre nauczycielki w ogólniaku cały czas zwracały się do mnie Franciszek, Franek, mimo że ciągle buntowałem się, powtarzałem, że mam na imię Helmut. Nigdy nie powiedziały do mnie Helmut, nigdy. Żeby przetrwać, trzeba walczyć o swoje, mieć charakter, Ponbóczek też pomagał.
Nie wyjechał pan stąd jak wiele osób, a wręcz przeciwnie, mocno zaangażował się w działalność lokalną.
– Bo ja jestem lokalnym patriotą. Dla mnie nie ma różnic narodowościowych, dla mnie wszyscy są równi. Gdy otwierałem Fundację Rozwoju Śląska, pojawiły się głosy, żeby dogodnych pożyczek udzielać tylko ludziom pochodzenia niemieckiego. Byłem temu przeciwny, bardzo wielu Polaków z nich skorzystało, to była jedna z najlepszych decyzji.
Przez lata musiałem wykazywać się aktywnością, żeby nie przeważyła racja partyjna. Miałem to szczęście być wybranym na posła, przez ten czas byłem bardzo aktywny, starałem się ludziom w miarę możliwości pomóc, być przydatnym. Kiedy rozpoczynałem czwartą kadencję, tylko żona i jeszcze jedna osoba wiedziały, że to jest moja ostatnia kadencja. Do samego końca pracowałem tak, jakbym zamierzał znów kandydować, wywiązywałem się ze swoich obowiązków.
Pańscy rodzice pogodzili się kiedyś ze zmianą granic?
– Na pewno nie do końca. Większość naszej rodziny wyjechała do Niemiec, zostaliśmy tu sami. Wielokrotnie składali wnioski o pozwolenie na wyjazd, ale ojciec był mistrzem robót drogowych, mostowych, kolejowych, pracował przy budowie dojazdów wąskotorówek do kopalń na Śląsku. Nie miał szans na wyjazd, bo potrzebowali go tutaj. Później, jak już się to trochę rozluźniło, rodzice stwierdzili, że są starzy, że chcieliby zostać pochowani w swojej ziemi.
A pan?
– Nie żałuję, że zostaliśmy tutaj. Pamiętam, jak mój syn wyjeżdżał na studia do Niemiec, powiedziałem mu, że po ich zakończeniu ma wrócić tutaj. Sam wcześniej wiele razy namawiałem naszych Ślązaków, żeby nie wyjeżdżali, żeby tu zostali. Skoro innych namawiałem, to moje dzieci też muszą tu być, i faktycznie, zostały. Żyje nam się tutaj dobrze, jesteśmy zadowoleni.
*Helmut Paisdzior – poseł na Sejm z ramienia Mniejszości Niemieckiej w latach 1991-1997, jeden z najbardziej zasłużonych działaczy MN, pomysłodawca i współzałożyciel Fundacji Rozwoju Śląska i Wspierania Inicjatyw Lokalnych, założyciel Fundacji Sanktuarium Góra Świętej Anny.